Odwieczny problem z gumą |
Żeby dojechać na pozycję startową musiałem stanąć na głowie, zrobić trzy kroki na rzęsach w tył i zaklaskać dwa razy uszami. Po prostu koszmar. Już nawet nie będę pisał jak ciężko jest się wydostać w mojego miejsca zamieszkania, ale żeby z Krakowa, pociągiem, bez przesiadek, nie móc zabrać się do Wisły z rowerem to już jest dla mnie kuriozum. I to jeszcze w wakacje...
DZIEŃ 1
No nic, po szczęśliwym dotarciu do Wisły rozpoczęliśmy poszukiwanie miejsca na rozbicie namiotu. Dla mnie to nie grało roli gdzie, ponieważ jestem nieźle podjarany na dzikie leżakowanie ale jako że byłem z siostrzyczką, to wszytko musiało być zorganizowane na tip top. Gdy zakwaterowaliśmy się na sporym ustrońskim polu namiotowym okazało się że przebiła mi się opona. No myślę sobie ładnie, pierwszy dzień a tu już jakieś problemy się pojawiają. I to jeszcze w moich Shhwalbe Marathon - opony z wkładką anty-przebiciową. Nie byłoby wielkiego halo gdyby nie to że nie zabraliśmy żadnych łatek, łyżek ani dętek. Na osi dochodzi 18:00 więc rura na Kasiny rower i objazd po Ustroniu w poszukiwaniu nadziei. Na szczęście udało się zakupić dętkę i łyżki, lecz niestety na finiszu okazało się że mam też popsutą pompkę!!! Mała rundka po sąsiadach zaowocowała w wypożyczenie tegoż urządzenia i summa summarum moje kółeczko nadawało się znowu do jazdy. Śmieszna sprawa z tą pożyczoną pompką, bo człowiek, w zasadzie dziadek, od którego ją miałem właśnie był jedną z tych osób co wyznaczały Wiślaną Trasę Rowerową.
Dętkę uszkodził tylko 1mm koniuszek tego kawałka szkiełka. Reszta była wbita we wkładkę. |
Po krótkiej rozmowie udałem się z siostrzyczką zdobyć pierwszy punkt - Schronisko PTTK pod Baranią Górą. Mając na uwadze fakt że zjedliśmy jakąś słodką bułkę w pociągu w Katowicach, nasze żołądki powoli się zaczynały odzywać, a w zasadzie to krzyczeć, bo było koło 19, a jedliśmy gdzieś około 14. Pomyśleliśmy że zjemy sonie w schronisku, przecież od tego one są, i w tych które odwiedziliśmy zawsze można było coś zjeść, chociażby jakąś cienką zupinę. Droga była ciężka, stroma i długa. Na moim GPSie do celu mieliśmy cały czas kilka kilometrów, ale co z tego że w linii prostej?! Zakręt na zakręcie, cały czas pod górę, przepaście dookoła - normalnie dla mnie bajka, dla Kaśki horror. Po wdrapaniu się na Baranią Górę było już ciemno i głucho, a w dodatku zaczęło padać. Gdy dotarliśmy do schroniska dookoła panowała cisza, zero ludzi, nic się nie świeci, myślimy sobie że to są chyba jakieś jaja. Niema nikogo, żołądki przyklejone do kręgosłupa domagają się szamy, ja zasmarkanej pieczątki a w około zero bytności człowieka. Po około pięciu minutach nagle wychyla się jakaś pani z okienka na samej górze budynku i pyta znudzonym głosem czy nocujemy, na co my że nie. I tyle. Schowała się, a my porobiliśmy zdjęcia, odwróciliśmy się na pięcie i puściliśmy się czym prędzej w dół w tej całej Baraniej Góry. Chociaż tyle dobrego - dobre 10km mieliśmy za darmo, nie trzeba było pedałować do samej Wisły. Po drodze zaliczyliśmy sklep, potem drugi punkt - Wisła – Muzeum Beskidzkie im. A. Podżorskiego, oczywiście tez tylko zdjęcie bo dochodziła już 22.
W drodze na Baranią Górę |
DZIEŃ 2
Po śniadaniu zabraliśmy się do składania naszego barłogu i wyruszyliśmy w drogę. Trasa piękna. Cały czas się jechało wzdłuż Wisły po specjalnie utworzonej do tego ścieżki rowerowej. Co trochę jechały jakieś rowery, rolkarze i inne osoby aktywnie spędzające czas wolny. Na pierwszy ogień poszedł - Ustroń Zdrój – Muzeum Hutnictwa i Kuźnictwa, gdzie żaby zebrać pieczątkę trzeba było zapłacić pieniążek, a w zasadzie zapłacić za bilet. No to jak już zapłaciliśmy to zwiedzimy. I w ten oto sposób trafiłem na wystawę figurek i innych bzdurnych gadżetów filmowych z Władcy Pierścienia i Gwiezdnych Wojen. Serio?
Jadąc dalej w Skoczowie Kasia skoczyła się do Muzeum im. G. Morcinka po pieczątki. Dlaczego go nie zwiedziliśmy? Po pierwsze muzeum nie miało parkingu dla rowerów, do drugie nas to w ogóle nie interesowało, a po trzecie mieściło się w takiej uliczce że strach się bać zostawić rower bez dozoru. No ale w Skoczowie kupiliśmy wszystkie niezbędne narzędzia i akcesoria na wypadek przebicia opony :)
Tak nas witał Skoczów. Brakuje tylko znaku "uwaga owce" coś na wzór australijskiego znaku związanego z kangurami ;) |
Były drogi i asfaltowe i leśne |
Bogate wyposażenie Ustrońskiego muzeum |
Goczałkowice - tama |
DZIEŃ 3
Ostatni dzień naszej podróży upłyną wręcz sielankowo. Nie było żadnych przygód ani problemów. Prócz ulew na otwartym terenie, to ładnie sobie sunęliśmy poprzez asfaltowe krajowe drogi gdzie można stracić życie na 1000 różnych sposobów, zaliczając jeden po drugim obiekt niezbędny do zaliczenia Wiślanej Trasy Rowerowej. W tym miejscu pragnę podziękować Wojtkowi, który nakarmił nas sowicie przepysznym obiadem. Wreszcie nasze żołądki dostały to czego się domagały od trzech dni.
Widok na Wisłę z Tyńca |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz